W trakcie oglądania filmu zastanawiałem się tylko, kiedy nastąpi przełom, jakaś gwałtowna reakcja głównej bohaterki, która w końcu nie wytrzyma i „uderzy pięścią w stół”, wywracając cały ten porządek do góry nogami lub zostawi wszystko, wyjeżdżając gdzieś daleko na jakiś czas a może i na zawsze… Tutaj jednak nic takiego nie miało miejsca – ot, jeden dzień z życia jakich wiele – pojawiło się tylko więcej problemów, a żyć przecież jakoś trzeba – słowo „jakoś” jest w tym przypadku kluczowe.
Czy jednak sama świadomość tego, że to, co zobaczyłem na ekranie to nie tylko smutny, ale i dość typowy obraz współczesnego życia, nie wystarcza? Przecież to jest idealny portret ludzi tkwiących w sytuacjach niegodnych pozazdroszczenia, w układach nad którymi się nie chce lub nie da „popracować”, gdzie miłość została zasypana stertą brudnych naczyń, pieluch, kłopotów finansowych jak i kurzem, który przykrył namiętność, a wartki strumień życia pełnego radości, został zastąpiony przez zarastający staw ze stęchłą wodą pogrążony we mgle. Tutaj wcale nie musiało być żadnego „bum”, choć na pewno pozostaje pewna doza niedosytu.