Kolejny dzień festiwalu w Cannes przyniósł jeden z najbardziej oczekiwanych filmów - "
Benedettę"
Paula Verhoevena. Czy biografia domniemanej stygmatyczki Benedetty Carlini od twórcy "
RoboCopa", "
Nagiego instynktu" i "
Elle" jest tak dzika i obrazoburcza jak myśleliśmy? Sprawdźcie recenzję Michała Walkiewicza.
Jak każdego wielkiego reżysera,
Paula Verhoevena znać przede wszystkim po obrazach, które wsączył nam pod powieki. RoboCop odstrzeliwujący przyrodzenie gwałcicielowi; Doogie Howser w stroju esesmana przyszłości, kładący dłonie niczym Kaszpirowski na monstrualnym, kosmicznym robalu; Showgirl Nomi Malone i jej, przypominający rodeo albo demoniczne opętanie, seks w basenie; nie wspominając nawet o nogach
Sharon Stone dyrygujących całą orkiestrą spoconych policjantów. Jeżeli myśleliście, ze biografia XVII-wiecznej, katolickiej mistyczki Benedetty Carlini będzie wyjątkiem, jesteście ludźmi małej wiary. W końcu z chrystusowej figurki da się wystrugać dildo, naga pierś Madonny to najlepszy afrodyzjak, a Syn Boży może masakrować nacierające grzechotniki niczym karateka.
Gloria in excelsis deo.
Życiorys Benedetty jest dziś materiałem badawczym w feministycznym religioznawstwie, dowodem na cynizm i zepsucie kontrreformacyjnego kościoła, a także historyczną zagadką z kluczem.
Verhoeven zanurza stopy w każdej z tych narracji, choć na głęboką wodę się nie zapuszcza. Swój film rozpoczyna sceną napadu zbrojnej bandy na podróżującą rodzinę Carlinich. Przekonana o sztamie z Najświętszą Panienką dziewczynka prowokuje przelatującego nieopodal ptaka do defekacji na napastników, co kończy się piknikiem pod hasłem niezbadanych, boskich wyroków. Później - w akcie imponującej narracyjnej elegancji oraz fabularnej ekonomii - reżyser wykłada karty na stół w zaledwie kilku scenach. Najpierw ojciec bohaterki dobija targu z siostrą przeoryszą (
Charlotte Rampling), która zamieniła klasztor w nieźle funkcjonujące przedsiębiorstwo, unieważniając tym samym przestrogę św. Mateusza o jednoczesnej służbie Bogu i mamonie. Później mała Benedetta zostaje w trakcie modlitwy przygnieciona posągiem Najświętszej Panienki i łapczywie rzuca się na jej gipsowy sutek. Wreszcie - po skoku czasowym - rozpoczyna się jej droga na szczyt klasztornej hierarchii z siostrą Bartolomeą, wierną przyjaciółką i kochanką, u boku. A więc religia, polityka i seks splecione w nierozerwalnym uścisku. Do tego Jezus bez penisa (za to z mieczem), spadająca kometa, czarna śmierć jako koronawirus oraz laktacja jako puenta dowcipu. Mogło być nudniej.
Brzmi to wszystko, jak,
excuzes le mot, dobra faza. I tak jest w istocie, gdyż
Verhoeven nie zaprząta sobie głowy jakąkolwiek hierarchizacją wspomnianych narracji. Dzikie nunspslitation przechodzi płynnie w kadłubkowy melodramat, scena rodem z torture porn wchodzi klinem w traktat społeczny, z kolei "
Matka Joanna od Aniołów" wybiera się do kina grindhouse (chociaż, tak po prawdzie, wybrała się tam - z popcornem i colą - już przy okazji "
W imieniu diabła"
Barbary Sass). Pośrodku tego chaosu kroczy Benedetta Carlini (
Virginie Efira) - najfajniejsza katolicka superbohaterka od czasu małżeństwa Warrenów z serii "
Obecność". Czy z jej ran płynie jezusowa krew? A może domniemana stygmatyczka eksploatuje system dla własnych, hedonistycznych korzyści? Albo, umiłowana w Chrystusie, powoli osuwa się w otchłań szaleństwa? W mimice i języku ciała Efiry jest wystarczająco dużo niuansów, by przytrzymać nas w niepewności. Zaś
Verhoeven jest do tego stopnia świadomy, po co opowiada tę historię, by w odpowiednim momencie z niuansów zrezygnować.
Całą recenzję autorstwa Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.